Boliwia – cudowny kraj w Ameryce Południowej, jeden z biedniejszych, ale przepiękny. To tam miałam możliwość przez 2 lata mieszkać i pracować. Ale może powinnam zacząć od początku, czyli od tego jak to się stało, że tam wyjechałam, co tam robiłam i dlaczego właśnie w Boliwii.
Zapraszam Cię dzisiaj do pierwszej części opowieści o mojej przygodzie w tym kraju…
Misje – a co to takiego…
Przed wyjazdem do Boliwii miałam fajną pracę, raczej ustabilizowane życie, przyjaciół i wszystko co tak po ludzku człowiekowi jest potrzebne do funkcjonowania. Ale od kilku lat gdzieś po mojej głowie chodził pomysł wyjazdu na misje. Miałam jakieś wewnętrzne przekonanie, że powinnam pomagać innym. Oczywiście mogłam zaangażować się w pracę w Domu Dziecka czy w schronisku dla bezdomnych zwierząt, ale jakoś moją głowę zaprzątał wyjazd do odległego kraju i praca z dzieciakami i ewangelizacja. W 2013 roku po wielu miesiącach podjęłam decyzję, że po powrocie z Brazylii z wyjazdu na Światowe Dni Młodzieży zrezygnuję z pracy i od września rozpocznę w Warszawie przygotowania do wyjazdu na misje. Moim pierwotnym planem był wyjazd do Afryki, miłam tam nie tylko pracować z dzieciakami, ale też pomaga w tamtejszym szpitalu, co bardzo mi odpowiadało. Niestety w październiku w Republice Środkowoafrykańskiej wybuchła wojna, w innych częściach Afryki również robiło się coraz mniej bezpiecznie i tym sposobem dowiedziałam się, że mogę jechać, ale do Ameryki Południowej. Powiem szczerze, że nie była to łatwa zmiana dla mnie, musiałam zacząć uczyć się hiszpańskiego, zamiast francuskiego, no i w sumie nie wiedziałam cały czas gdzie pojadę (jeśli chodzi o RCA to tam miałam konkretną placówkę do której miałam jechać, wiedziałam co będę potencjalnie robić itp.), i tak w sumie było do kwietnia 2014. Przez cały rok przygotowywałam się do wyjazdu, wysyłałam maile i szukałam miejsca dla siebie, kiedy praktycznie już zrezygnowałam z wyjazdu i stwierdziłam, że to chyba jednak nie dla mnie, odpisał do mnie bp Antonii z Wikariatu Apostolskiego Nuflo de Chavez z Boliwii i tym sposobem we wrześniu 2014 rozpoczęłam moją pracę w Boliwii.
Misje – a co tam się robi…
Większość osób, kiedy mówię, że pracowałam w Boliwii na misjach nie bardzo rozumie o co chodzi. Kiedy przyjechałam do Boliwii wiedziałam, że moja praca z jednej strony będzie polegać na wspieraniu tamtejszego Biskupa w pracy w kurii, a dokładniej mówiąc zajmowałam się rozliczaniem projektów, szukaniem nowych sposobów dofinansowania różnych inicjatyw jak budowy czy kształcenie. Ponadto sporo czasu spędzałam z dzieciakami, pracowałam z dzieciakami podczas zajęć z różnymi grupami oraz jeździłam (choć początkowo biegałam na wioski). Zamieszkałam w Conception – stolicy wikariatu, na północnym wschodzie Boliwii, jedyne 300 km od Santa Cruz. Conception to miejscowość w której jest kościół – katedra oraz kaplice dojazdowe i wioski (bardzo dużo wiosek), na które trzeba dojechać z katechezą czy mszą świętą. Tak więc większość moich dni dzieliłam na pracę z dzieciakami, pracę przy cyferkach w kurii i wyjazdach po wikariacie. Z jednej strony nie mogłam się nudzić, ale powiem szczerze, że bywało niełatwo. Początki mojej pracy były trudne, szczególnie, że nie umiałam się przyzwyczaić do panującego w tym regionie klimatu – 40 stopni w dzień, 30 w nocy i wilgotność ok 100%. Ale z kolejnymi miesiącami było coraz lepiej i si∂ do tego po prostu przyzwyczaiłam… na tyle że do dzisiaj lubię ciepło i w zimę strasznie cierpię w Polsce.
Misje – ludzie
Jadąc do Boliwii nie znałam tam nikogo, nie wiedziałam z kim będę pracować. Czy poznam tam sympatycznych ludzi, czy mnie polubią. Miałam obawy jak chyba każdy, kto robi pewnie krok w nieznane. Tylko, że jakoś nie mam przed tym żadnych lęków. Stwierdzam, że zawsze jakoś to będzie i staram się raczej nastawiać do wszystkiego optymistycznie. Tak i było w przypadku poznawania ludzi w Boliwii. Z jednej strony już na samym początku mogłam poznać innych misjonarzy, czyli księży, siostry zakonne oraz osoby takie jak ja czyli osoby świeckie pracujące na misjach, a z drugiej strony mogłam poznać typowych boliwijczyków. Miłym zaskoczeniem było dla mnie, że dość sporą liczbę w naszym regionie stanowili polscy misjonarze i to z nimi miałam przez te dwa lata najlepszy kontakt. Choć z Conception, gdzie mieszkałam do polskich misjonarzy miałam “jedyne” 150 km to starałam się raz w tygodniu, bądź raz na dwa tygodnie podjechać do nich i się spotkać czy to w San Ramon, San Julian czy w Santa Cruz, robiąc przy okazji zakupy 🙂
Jeśli chodzi o Boliwijczyków, to od samego początku miałam możliwość spotkać otwartych ludzi, którzy sprawili, że dość szybko poczułam się jak u siebie. Czy to nasza kucharka, czy Lici z którą prowadziłam zajęcia, czy nauczyciele w szkole, czy dzieciaki wszyscy byli niesamowicie otwarci i dawali mi do zrozumienia, że cieszą się, że przyjechałam. Oczywiście nie było tak, że z wszystkimi i zawsze się dogadywałam, bywały między nami różnice kulturowe czy bariery językowe (jak to ja na początku żartowałam mój łamany hiszpański powodował czasem śmieszne sytuacje), ale chyba najważniejsze było to, że wszyscy się staraliśmy jakoś dogadać. Powiem szczerze, że kiedy rozmawiałam z innymi misjonarzami często mówili, że Boliwijczycy są raczej zamknięci w sobie i dopiero kiedy kogoś poznają bliżej to się zaprzyjaźniają, nie wiem jak chyba nie doświadczyłam tego w naszym regionie. Owszem widziałam tą różnicę, kiedy pojechałam w góry, czy to do Aiquile czy do La Paz, tam ludzie zdecydowanie inaczej się zachowywali, ale w naszym wikariacie było naprawdę sympatycznie.
Co mnie bardzo ujęło od początku to ubiór, dość łatwo można było w Boliwii zobaczyć z jakiego regionu dana osoba pochodzi, szczególnie dotyczyło to kobiet… Może kojarzycie zdjęcia z La Paz gdzie kobiety mają swoje meloniki i kolorowe suknie oraz wielokolorowe chusty? Tak strój raczej występują w górach, na nizinach, gdzie upały jednak dają w kość kobiety ubierają się “normalnie”, choć również podczas większych uroczystości zakładają regionalne stroje czyli sukienki, ale bardziej przewiewne 🙂 Jeśli chodzi o mężczyzn no co mam tu dużo mówić, poza karnawałem, kiedy się przebierają na parady, panowie raczej wyglądają tak jak na całym świecie 😉 Może dodam jeszcze jedno, włosy… kobiety mają grube czarne warkocze, raczej nie obcinają włosów (i tu dodam tylko jak ja wyglądałam kiedy przyjechałam do Boliwii – krótkie włosy – takie serio krótkie, blond i jasna karnacja – że tak powiem trudno było mnie przeoczyć 😉 ), natomiast mężczyźni mają kruczo czarne włosy i co ciekawe nie łysieją…
Dzisiaj na tym skończę moją opowieść o Boliwii, ale to jeszcze nie koniec 😉
Za tydzień będę chciała Wam coś jeszcze pokazać z tego niesamowitego kraju więc zapraszam 😉